Recenzja książki, którą przeczytałem z 5 razy (minimum) i… chyba zaraz przeczytam szósty, albo kolejny, bo straciłem rachubę...
Jeśli piekło istnieje, to jego literackim ambasadorem na Ziemi był Michaił Bułhakow — i zrobił to z humorem, klasą i czarnym kotem wielkości lodówki. „Mistrz i Małgorzata” to książka, do której wracam jak do dobrego znajomego: trochę szalonego, lekko niebezpiecznego, ale piekielnie błyskotliwego.
Czy to powieść o miłości? Tak. O diable? Jak najbardziej. O sowieckiej biurokracji, która nie przetrwała nawet jednej rozmowy z Wolandem? Oczywiście. A mimo to za każdym razem odnajduję w niej coś nowego — jakiś cytat, którego wcześniej nie doceniłem, aluzję literacką, która właśnie teraz mnie rozbawiła, albo po prostu kota Behemota, który znów kradnie całe show.
Styl Bułhakowa to majstersztyk: balansuje na granicy powagi i groteski, historii i absurdu, religii i kabaretu. Napisana jakby mimo cenzury, a jednak wszystko w niej gra i buczy — niczym sam Woland na balkonie teatru.
Czy książka jest dziwna? Tak. Czy trzeba ją przeczytać kilka razy? Koniecznie. Czy za piątym razem ma się wrażenie, że Bułhakow śmieje się z nas zza grobu? Prawdopodobnie.
Dajcie znać, jak Wam minęła lektura, jeśli macie ją za sobą.
(Grafika z AI)